BABICA - Strona domowa
Maria Jarochowska z Jaroch, herb
Przerowa, literatka i dziennikarka z Babicy
Znaczącym dorobkiem literackim może poszczycić się Maria Jarochowska.
Była ona jedną z dwóch córek byłego właściciela wsi Babicy Joachima
Jarochowskiego z Jaroch h. Przerowa (1880-1950) i Marii Zofii Wiktor z Wiatrowic
h. Brochwicz (03.08.1889-1944). Jarochowscy - jako ostatni właściciele
Babicy - dochowali się trójki dzieci: córek Marii i Ireny oraz syna Konstantego.
Maria (potocznie nazywana Miką) została znaną literatką i dziennikarzem, o
odmiennych od rodziny, wyraźnie lewicowych poglądach. Młodsza siostra Marii,
Irena to popularna w Babicy Kika. Rozpoczęła studia we Lwowie. Wybuch wojny
uniemożliwił ich ukończenie. Pod koniec okupacji poślubiła Antoniego Szaszkiewicza. Po wojnie mieszkali na Dolnym Śląsku, potem w Krakowie. Tam
przyszły na świat ich dzieci: Maciej i Joachim. W 1969 r. opuściła Polskę i
zamieszkała nad Fiordem w Norwegii. Zatrudniła się w wyuczonym zawodzie i jako
pielęgniarka wykonywała ten zawód, aż do czasu przejścia na emeryturę. Syn
Maciej mieszka dziś w Krakowie.
Maria Jarochowska urodzona w Babicy 15 grudnia 1918 r. W 1937
ukończyła gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Krakowie. Studiowała następnie
matematykę i historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas II wojny
światowej przebywała w Rzeszowie i Krakowie, ukończyła historię i historię
sztuki na konspiracyjnym Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas okupacji była
bibliotekarką w wypożyczalni książek. Później pomocnicą w domu dziecka i
posługaczką w szpitalu w Rzeszowie (1940 – 1942), a później słuchaczką
konspiracyjnego uniwersytetu, gdzie zdobyła magisterium z zakresu historii i
historii sztuki.
Członek Francuskiej Partii Komunistycznej (lata 40. XX w.), Polskiej Partii
Robotniczej (1945-1948), Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (1948-1975);
Związku Zawodowego Literatów Polskich (1946-1949), Związku Literatów Polskich
(1948-1975). W 1955 odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
W 1944 r. podczas powstania warszawskiego pracowała w
szpitalu na Sadynie Czerniakowskiej. Po upadku powstania przeniosła się do
Krakowa, gdzie już po wyzwoleniu rozpoczęła aktywną pracę społeczno-polityczną,
oraz dziennikarską i literacką. W 1945 r. została członkiem Wojewódzkiej Rady
Narodowej i sekretarzem redakcji tygodnika „Głos Pracy” oraz „Echo Krakowa”,
współpracując również z tygodnikiem „Odrodzenie” gdzie rozpoczęła swój twórczy
debiut. W 1946 r. wyjechała jako stypendystka do Paryża, gdzie w rok później
pracowała jako sekretarz „Gazety Polskiej”, a od 1949 roku piastowała urząd
naczelnego redaktora.
W styczniu 1950 r. została aresztowana i wydalona z Francji
jako komunistka, skąd wyjechała do spółdzielni produkcyjnej Belno, pod
Gostyninem, gdzie prowadziła świetlicę. Od 1952 r. na stałe zamieszkała w
Warszawie. W latach 1953-1956 była posłem na Sejm PRL.
W latach 50. i 60. XX w. publikowała reportaże, recenzje, fragmenty prozy w
"Życiu Literackim", tygodniku "Świat", "Nowej Kulturze", "Przyjaciółce" i
"Orce". Pracowała następnie w Naczelnym Zarządzie Kinematografii. Członek
Francuskiej Partii Komunistycznej (lata 40. XX w.), Polskiej Partii Robotniczej
(1945-1948), Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (1948-1975); Związku
Zawodowego Literatów Polskich (1946-1949), Związku Literatów Polskich
(1948-1975).
Jej dorobek pisarski obejmuje:
• Ludzie, którym nie stawia się pomników (reportaże;
Książka 1947)
• Niemiłosierni. Buraczane liście (powieści; wstęp Jan
Alfred Szczepański; Książka i Wiedza 1950; wydania oddzielne książki
Niemiłosierni: Książka i Wiedza 1959, Czytelnik 1966; wydania oddzielne książki
Buraczane liście: Książka i Wiedza 1951)
• Chleb i sól. Z chłopami polskimi u kołchoźników
radzieckich (reportaże; Książka i Wiedza 1951, 1952)
• Niebieskie okulary. Reportaże z huty Częstochowa
(Czytelnik 1952)
• Odwaga (reportaż; Nasza Księgarnia 1953; 1954)
• Ziarno (reportaże; Czytelnik 1953)
• Gniew (opowiadanie; Czytelnik 1954)
• Trudne serca (scenariusz filmowy; Filmowa Agencja
Wydawnicza 1954)
• Dziadowska miłość (powieść; pierwodruk: "Twórczość" nr
5, 6 i 8/1954, "Trybuna Wolności" nr 35-44, 46-48, 50/1954; Państwowy Instytut
Wydawniczy 1955)
• Najgorsza chwila życia (opowiadania; Czytelnik 1959)
• Blizny (opowiadania; Wydawnictwo Łódzkie 1971)
• Nie być tu, nie być tam (opowiadania; Państwowy
Instytut Wydawniczy 1974)
• Namiętności (reportaże; Iskry 1977)
• Wyrok śmierci (opowiadania; Wydawnictwo Literackie
1979, ISBN 83-08-0004-1-X)
W utworach swoich poruszała tematy odbudowy zniszczonego kraju, kształtowania
nowego życia, opisuje przeobrażenia polskiej wsi i stosunki międzyludzkie.
Zmarła w Warszawie 20 sierpnia 1975 r. Jej pogrzeb odbył się 26 sierpnia na
cmentarzu komunalnym, dawnym Wojskowym, na Powązkach.
O jej śmierci dowiedziałem się w dniu
następnym z … „Trybuny Ludu”.
Przebywałem wówczas w Egipcie. Dziwnym trafem gazeta ta wpadła w moje ręce i
czytam na drugiej stronie nekrolog od Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR
Związku Literatów Polskich w Warszawie: „Dnia 20 sierpnia 1975 r. zmarła w
Warszawie towarzyszka Maria Jarochowska wybitna pisarka, laureatka literackiej
Nagrody Państwowej, zasłużona działaczka społeczna i polityczna, uczestniczka
Powstania Warszawskiego, członek Komunistycznej Partii Francji, PPR i PZPR, w
latach 1952-1957 posłanka na Sejm PRL, odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu
Odrodzenia Polski. W zmarłej tracimy szlachetnego człowieka i aktywnego
działacza naszej organizacji partyjnej…”
Myślami pobiegłem wówczas do
dalekiej Polski, do rodzinnej mi Babicy. A raczej do jej rodzinnego miejsca.
Urodziła się przecież w rodzinie byłego i ostatniego posiadacza tej
podrzeszowskiej wsi. W dworze który w tym okresie przechodził powoli do
historii. Groziła mu dosłowna ruina… Nie będę dokonywał
oceny jej partyjnego, czy raczej politycznego zaangażowania się w sprawy
rangi państwowej. Nie będę również nawiązywał do treści poszczególnych jej tomów
twórczości. Nawiąże do jedynej jej publikacji poświęconej właśnie Babicy. W 1970
r. napisała opowiadania wydane dopiero w 1979 r. przez Wydawnictwo Literackie w
Krakowie pt.: „Wyrok śmierci”. Jeden z nich zatytułowany „I pałac popłynie” jest
refleksja podróży jaką odbyła do swej rodzinnej Babicy, a związana ona była z
odbywającym się w Rzeszowie Światowym Festiwalem Polonijnych Zespołów
Artystycznych. To opowiadanie jest na tyle interesujące, że nie będą go
charakteryzował, lecz wraz Michałem pragniemy go zaprezentować.
Pragnę tylko nadmienić, że Maria Jarochowska za nowy porządek polityczny
nikogo nie wini. Nie oburza się. Żałować tylko należy, że nie doczekała chwili
kiedy pałac jej rodziców zostanie uratowany. W jej rodzinnym miejscu nie
znalazło się co prawda muzeum, o czym marzył rzeszowski muzeolog Franciszek
Kotula, ale nie mniej wspaniałym gospodarzem, został Dom Pomocy Społecznej,
otwarty dla swoich pensjonariuszy 15 września 1995 r.
Herb Przerowa
Źródło:
Zdzisław Domino
Maria Jarochowska - "I pałac popłynie"
Otępiała brakiem snu, oczadziała zaduchem kolejowego przedziału, wydarłam się w
Rzeszowie z zatłoczonego do niemożliwości pociągu trasy Warszawa – Zagórz. Nie
było jeszcze siódmej rano, czyli za wcześnie, aby pójść do miasta i nawiązać
kontakt z Komitetem Organizacyjnym Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów
Artystycznych, o którym to festiwalu miałam pisać reportaż. Podążyłam więc tam,
gdzie sunęli ci wszyscy, którzy nie skierowali się do wyjścia z peronów.
Spodziewałam się, że znajdę chwilowe schronienie w poczekalni lub restauracji.
Rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Istotnie wylądowałam w
niewielkiej salce, będącej rodzajem bufetu kolejowego. Przed kontuarem kolejka
potężna, jak w niedzielę rano przed kolekturą Toto – Lotka, wychylała
niecierpliwie kuflami swoje śniadaniowe porcje piwa. Pod ścianami na masywnych
ławkach kiwali się miejscowi birbanci, zapewne zmorzeni uciechami szampańskiej
nocy.
Nie
bez trudu wyszukałam sobie miejsce obok rozciągniętej na ławce postaci,
przykrytej chyba płaszczem kolejarskim, znajdującym się w stanie pożałowania
godnym. Jegomość ten spał sobie błogo z obliczem wtulonym w coś, co równie
dobrze mogło być strzępem szalika, jak chustką do nosa z nielicznymi śladami
dawnej czystości.
Zatopiona w lekturze „Nowin Rzeszowskich”, kończyłam właśnie studiowanie
„Ogłoszeń różnych” na ostatniej stronie dziennika, kiedy mój sąsiad ocknął się z
czarownych prawdopodobnie snów. Westchnął, usiadł, potoczył dokoła nieco
błędnymi oczami, zatrzymał wzrok na mojej twarzy, zerwał się na równe nogi jak
nie wrzaśnie:
- Olaboga! Jaśnie Pani zmartwychwstała!!!
No cóż? Nie należy do przyjemności zmartwychwstawać, kiedy się człowiek jeszcze
wałęsa po tym padole płaczu. Tym bardziej że w kwestii nieśmiertelności moją
dewizą jest oświadczenie Markiza de Sade. Ów arystokrata, pisarz i filozof
zapowiedział niegdyś: Gdy zabrzmią trąby wzywające na Sąd Ostateczny i miliony
nieboszczyków wstaną z grobów, ja jeden się nie ruszę!
Toteż patrzyliśmy na siebie z tym obdartusem w jednakowym osłupieniu, a ja
gorączkowo szukałam w pamięci skojarzeń, dotyczących owej niemłodej i osobliwej
postaci. Wreszcie błysnęło mi w mózgu przypomnienie. Toż miałam przed sobą
Frania nazwanego żartobliwie przez mego ojca Herkulesem, ponieważ Franio
posiadał dość wątłą posturę. W latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości
Franio – Herkules pełnił na rzeszowskim dworcu funkcję nielegalnego bagażowego,
czyli „pakiera”, jak się to w Małopolsce z austriacka nazywało. Znaczy to, że
Herkules nie nosił czapki numerowego, lecz przez całą dobę kręcił się, zawsze
nieco podchmielony, po dworcu, szukając wesolutko zarobków. O ile nie
przepędzili go numerowi prawdziwi, paradujący w swoich służbowych kaszkietach,
Herkules przenosił bagaże albo załatwiał jakieś sobie tylko wiadome polecenia.
Myślę, że Franio bez większych starań mógłby awansować na stanowisko legalnego „pakiera”.
W gruncie rzeczy jego zalegalizowani koledzy patrzyli przez palce na działalność
Herkulesa i nic by nie mieli przeciwko temu, aby ten ustabilizował się. Rzeszów
był stacją węzłową, więc dla wszystkich by starczyło roboty. Ale Franio
przekładał widocznie bytowanie – rzec można – niezależnego artysty nad wygody i
splendor życia obywatela ustatkowanego.
Mój ojciec miał do tego łapserdaka pewnego rodzaju słabość. Była to właściwość
dość zadziwiająca u ziemianina rodem z Wielkopolski, z całą solidarnością
mieszkańców tamtych ziem i wstrętem do utracjuszów, człowieka nieznoszącego
osobników o nieokreślonym zawodzie, a na domiar złego zaglądających do
kieliszka. Dziś sądzę, że ojca bawiła fantazja Frania, poczucie humoru tego
drapichrusta, no i niefrasobliwość, której mój rodziciel nie posiadał.
W każdym razie, gdy moja rodzina gdzieś wyjeżdżała albo skądś wracała, ojciec
dla przenoszenia bagaży wyłuskiwał nieodmiennie z dworcowej ciżby nie kogo
innego, tylko właśnie Herkulesa. Potem nieraz powtarzał ze śmiechem różne
powiedzonka Frania, jego dykteryjki, filozoficzne sentencje.
Zatem nie było wypadkiem niezwykłym to, iż po wielu latach sterany burzliwymi
przygodami Herkules wziął mnie za ducha mojej matki. Byłam zawsze do niej
podobna, upływ czasu zwiększył z pewnością to prawdopodobieństwo, zwłaszcza że
teraz miałam mniej więcej tyle lat, ile moja matka pod koniec swego życia.
Zaprosiłam ceremonialnie pana Franciszka na piwo, po czym on zaproponował mi
dwornie udanie się do restauracji „Tatarskiej”, „bo tam odmykają już od siódmej
godzinie, a my tu z jaśnie panią – pardon, panienką – tylko czas mitrężym po
próżnemu”.
Odmowa zmusiła go, przypuszczam, nie tyle dlatego, że rozwiały się jego nadzieje
na zakrapianą przekąskę, ale przede wszystkim nęciła go biesiada z widmem, które
gdyby było osobą żyjącą, nie zasiadło by z nim przy jednym stoliku. Bo choć
wytłumaczyłam Franiowi, jak umiałam najlepiej, kim jestem, zdawał się w to
powątpiewać. Tak to domniemana jaśnie pani, wskrzeszona słowami weterana łazików
rzeszowskich, wkroczyła w przeszłość i teraźniejszość swych stron rodzinnych.
*
* *
Właściwie nie byłam tam ponad dwadzieścia lat. Ponad ćwierć wieku, czyli pół
mego życia. Wybrałam się wprawdzie do mojej wsi rodzinnej gdzieś w początkach
lat pięćdziesiątych, ale była to eskapada zgoła nieudana, melancholijna w swojej
trochę błazeńskiej wymowie. Namówił mnie na to przedsięwzięcie Leon Kruczkowski,
spotykany w Rzeszowie ówczesny poseł ziemi przemyskiej, związany z nią między
innymi tym, iż w dwudziestoleciu międzywojennym amatorski teatr wiejski tamtych
stron jako pierwszy inscenizował Kordiana
i chama.
Leon, z którym przyjaźniliśmy się serdecznie, zdołał – nie bez trudu zresztą –
popchnąć mnie do Babicy. Chodziło o konfrontację moich wrażeń z przeżyciami
bohaterki pisanej właśnie przez niego sztuki
Żuk z Colorado. Tytuł sztuki został
potem przez autora zmieniony na Odwiedziny, a Leon miał mnóstwo kłopotów, nim utwór został
wystawiony w teatrze.
Pomysł odwiedzenia Babicy kusił mnie wtedy i odpychał równocześnie. Kiedyś nie
czułam przywiązania do domu moich rodziców, często było mi w nim źle i obco,
całymi okresami wojowałam z rodziną. Był czas, kiedy mocno mnie to niepokoiło,
wydawało się jakimś wynaturzeniem, bo przecież powinno żywić się uczucie
wdzięczności do otoczenia, które mimo zatargów kochało mnie, dbało o moją osobę
i niewątpliwie miało najlepszą wolę. Potem ktoś bardziej ode mnie doświadczony i
o szerokich horyzontach światopoglądowych przekonał mnie, że w tych delikatnych
sprawach nie istnieją reguły czy przepisy. Że niekoniecznie musi się kogoś
kochać jedynie dlatego, że się jest z nim związany węzłami krwi. Przestałam się
czuć zakałą rodziny i czarną niewdzięcznicą bez sumienia. Ale sentyment do
tamtych właśnie, a nie innych stron tkwił we mnie głęboko. Zresztą nostalgia to
doznania szczególne. Przez kilka lat pobytu na zachodzie Europy poznałam
niezliczone ilości osób z rozmaitych środowisk, trapionych tęsknotą za swoim
krajem. Lecz dla emigranta kraj jego uchodzenia nie jest pojęciem ogólnym, nieco
abstrakcyjnym symbolem. Myśląc o Polsce warszawiak wspomina, powiedzmy, taką a
taką ulicę na przykład na Powiślu, chłop dziką gruszę nad rowerem i kościół w
swojej parafii, Ślązak jakąś tam mętną rzeczkę w pobliżu hałdy. Tym się
tłumaczyły niepojęte z praktycznego punktu widzenia decyzje emigrantów, którzy
jeśli udawało im się zaoszczędzić trochę grosza, woleli kupić kawalątko piachu
lub kwaskowej łąki w swojej wsi
rodzinnej niż ulokować gotówkę bardziej korzystnie.
I dla mnie, czy chciałam, czy nie chciałam, pojęcie ojczyzny kojarzyło się
ściśle z wsią nad Wisłokiem, na skraju Podkarpacia, osiemnaście kilometrów na
południe od Rzeszowa, wsią, gdzie równina zaczyna przechodzić w dość jeszcze
łagodne wzgórza, a główny gościniec obsadzony jest białymi brzozami płaczącymi,
które „rozwiewają liście na siwym niebios tle”, jak pisał Jacek Malczewski w
nostalgicznym, niedrukowanym chyba nigdzie wierszu.
Lecz pragnąc spotkania w tym jedynym w moim odczuciu krajobrazem, lękałam się
spotkania z tamtejszymi mieszkańcami. Nie bałam się wrogości, ponieważ stosunki
mojej rodziny ze wsią i ze służbą były zawsze poprawne. A zresztą, jak nie raz
miałam okazję się przekonać, potomstwo ziemian, których wieś znała od dziada
pradziada, jakoś wtopione zostało w miejscowe dzieje, należy do nich, jest
cząstką tutejszej historii.
Wprost przeciwnie – lękałam się objawów przychylności podszytej współczuciem,
przemożnej ciekawości nie bez odcienia litości. Nie lubi się występować w
charakterze raroga, wystarczają spotkania autorskie, a już nieznośnym jest
budzić współczucie, nawet gdyby miało się do tego powody. Cóż dopiero, jeśli
powody w najszczerszym mniemaniu delikwenta nie istnieją. Trochę w tym pychy,
trochę nieśmiałości. Toteż wybrałam się do Babicy incognito. Żeby popatrzeć, ale
nie stykać się z nikim.
Pod
wieczór wysiadłam na malutkim przystanku kolejowym. Szarzało już, kiedy
przemykałam się przez wieś. Ktoś tam przyglądał mi się bacznie, jakaś stojąca na
progu chałupy staruszka przeżegnała się znakiem krzyża świętego, ale ludzie
jeszcze z pól jeszcze nie pościągali, więc udało mi się przemknąć. Obeszłam
dawny dwór szeroką pętlą, na przełaj przez łąki i tor kolejowy. Wreszcie
znalazłam się u stóp wzniesienia, z boku domu moich rodziców. Wzgórze to jest
prawie zupełnie pionowe, ponoć pozostałość po szańcach, sypanych niegdyś w
obronie przed najazdami Tatarów. Za mojego dzieciństwa były tu różne zmyślnie
wykopane schodki, przejścia i grobelki sztucznie wzniesione wśród tajemniczo
kłębiących się chaszczy. Ochrzciliśmy je w zabawach czarcimi przełęczami,
diabelskimi przesmykami, ścieżkami złoczyńców. Teraz wszystko to, od lat nie
utrzymywane w porządku przez służbę ogrodową, jakoś się zapadło, rozmazało.
Kiedy usiłowałam wspiąć się z dna fosy na niemal prostopadły pagór, zsunęły mi
się – o wstydzie! – okulary z nosa i zatonęły w gigantycznych zwałach zeschłych
liści. Było już prawie ciemno, poszukiwania nie dały rezultatu, ostatni pociąg
osobowy do Rzeszowa niebawem miał odjechać, a ja, krótkowidz, bez okularów i po
ciemku jestem prawie kaleką. Postanowiłam poczekać do rana. Zakopana w liście,
przesiedziałam tak przez całą, niezbyt chłodną, bezksiężycową noc wrześniową. Z
dębów raz po raz pacały z szeleszczącym sykiem żołędzie, w bardzo wysoki
koronach drzew odzywały się niepokojąco sowy, hukające tak samo złowieszczo
chyba jeszcze za życia moich dziadków,
po pobliskim torze przetaczały się z łoskotem lory towarowych pociągów w
przeciągłych, tęsknych gwizdach lokomotyw, czasem gdzieś daleko, daleko zaczekał
pies. Pachniało mocno wonią ziemi, butwiejących roślin, kory, oparami od
Wisłoka. Ale zresztą ciemności były smoliste, bezgwiezdne, ciche, gęste,
wilgotnawe i jakoby trochę smutne. Miałam dosyć czasu na myślenie.
Gdy rozwidniło się, a okularów nie znalazłam, ruszyłam z powrotem na stację. Na
dawniej pięknie wypielęgnowanym, teraz zapuszczonym trawniku parkowym pasł się
cap przywiązany długim powrozem do kołka. Nie wiadomo dlaczego ruszył na mnie
ochoczo do ataku. Jakoś się tam wybroniłam mimo braku okularów, ale na skrawku
płaszcza został mi ohydny kozi fetor, prześladujący mnie długo potem, gdy już
nie naprawdę, to w imaginacji. To, że zostałam wygnana przez capa ze swoich niby
włości, uznałam za symbol i jak zmyta wróciłam do Rzeszowa. Tak więc była we
swojej ojczyźnie, ale nie widziałam jej, musnęłam krainę mego dzieciństwa nie
wzrokiem, ale dotykiem, słuchem, węchem.
W Warszawie mój brat natrząsał się ze mnie niemiłosiernie, drwiąc z tego, że nie
poszłam przenocować u kogoś z dawnej służby naszych rodziców. Lecz pomyślałam,
iż taka zupełnie samotna noc więcej mi dała niż godziny nawet pod
najgościnniejszym dachem. Albowiem ów mroczny czas wspomnień i rozmyślań w
chłodnej melancholii jesieni i zapachu zeschłych liści uwolnił mnie w jakiś
przedziwny sposób od tęsknoty.
Jednak tego lata, gdy pojechałam do Rzeszowa na Światowy Festiwal Polonijnych
Zespołów Artystycznych, doszłam do wniosku, że po ćwierć wieku pora już wyzbyć
się kompleksów i zarozumiałego skrępowania. Postanowiłam zobaczyć, jak teraz
wygląda w mojej wsi rodzinnej i jak w niej ludzie żyją.
Przedtem jeszcze olśnił mnie sam Rzeszów, nie widziany od kilkunastu lat. Przez
czas mojego dzieciństwa i w latach gimnazjum ta bodaj że trzydziestotysięczna
mieścina przezywana przez endeków Mojżeszowem, ponieważ 90 procent ludności
stanowili Żydzi, była w pojęciu mojego rodzeństwa i moim swego rodzaju stolicą.
Jeździło się tu po większe zakupy, fotografować się w razie potrzeby, naprawiać
zegarki i strzelby, strzyc u fryzjera. W Rzeszowie po raz pierwszy w życiu
byliśmy z rodzeństwem w kinie „Apollo” na niemym filmie
Złodziej z Bagdadu, z Douglasem Fairbanksem w roli głównej.
Rozrabialiśmy wtedy niemożliwie, wrzeszcząc rozgorączkowani zbyt licznymi
przerwami: „Róbcie coś!!!”, tak że widownia, zdaje się, bardziej przyglądała się
nam z dezaprobatą niż Fairbanksowi na latającym dywanie.
Do Rzeszowa woził nas na ciastka do cukierni zamożny wuj, wybitny profesor
okulistyki z Krakowa, niegdyś przyjaciel kompani z „Zielonego Balonika” i całej
przybyszewszczyzny. Do siostry wuja Karola zalecał się w młodym wieku Stanisław
Wyspiański, czyli, jak się wtedy mówiło, asystował jej na wieczorkach
tanecznych. My znaliśmy wuja Karola, kuzyna naszego ojca, już jako starego
kawalera, zażartego ateistę, pedanta z wąsami i bródką, takiego jak go
sportretował Jacek Milczewski, bibliofila, kolekcjonera obrazów, miłośnika
sztuki – sam czasem rzeźbił – i chyba trochę dziwaka. Przyjeżdżał do domu
rodziców na święta i na wakacje. Siadywał wtedy w fotelu przed werandą, ubrany w
czarną alpagową marynarkę, ze świeżą różą wpiętą w jej klapkę, palił cygaro,
czytał krakowski dziennik „Czas”, specjalnie abonowany na czas jego pobytu. Nas
nazywał „hyclami babickimi”, straszył, że poparzy nam cygarem gołe łydki, ale od
czasu do czasu obdarzał każdego srebrną dwuzłotówką z podobizną królowej
Dąbrówki, monetą, którą nazywał „grajcarkiem”. No i wyprawiał się z nami na tak
zwane hulaszcze życie do Rzeszowa, wygrażając po drodze prowadzącemu auto
naszemu ojcu, że natychmiast wysiądzie, jeśli prędkość samochodu będzie większa
niż 30 kilometrów na godzinę. W najlepszej rzeszowskiej cukierni według umowy
każde z nas miało zjeść ciastek za, zdaje się, dwa złote, popijając jedynie
wodą. Jeśli nie wypełniło się normy, wuj Karol groził, że będziemy sami płacić
rachunek, który w owych czasach wydawał nam się kwotą astronomiczną. Pamiętam
klęskę mojej starszej siostry, znanego w rodzinie łakomczucha, która raz
nieroztropnie zaczęła pałaszowanie słodkich specjałów od suchych ciasteczek.
Ważyły one mniej, więc było ich więcej. Nie pomogło popijanie wodą, moja siostra
musiała się poddać. Na szczęście wuj, podroczywszy się przez dłuższą chwilę bez
zważania na nasze napięcie nerwowe, w końcu zapłacił.
Rzeszów ówczesny był miasteczkiem przeważnie parterowych, koślawych domków, bez
wodociągów i kanalizacji, uliczek fatalnie brukowanych „kocimi łbami” lub
niebrukowanych w ogóle, zaułków ciemnych od chałatów i jarmułek, błocistych
placyków, gdzie zatrzymywały się w dnie targowe nędzne furmanki chłopskie. Jak w
wielu głęboko prowincjonalnych miastach, zastałych niczym stawek od wieków
pokryty kożuchem rzęsy, gnuśnych i smętnych w swej ubogiej egzystencji, niektóre
pozornie nieciekawe wydarzenia stawały się sensacją i przekazywane z pokolenia
na pokolenie pozostawały w tradycji i języku miejscowym. Na przykład co
paradniejsze ubiory szyła dla mnie i mojej siostry krawcowa posiadająca
pracownię w domu koło „luft maszyny”. Była to część uliczki, gdzie w jakichś
zamierzchłych czasach lądował ponoś aeroplan. Gdzie indziej na jednym w mieście
pomniku, koło fary, płk Lis-Kula skamieniał z podniesioną szablą, którą bronił
Polskę przed „bolszewicką nawałą”, aby polec w tej niechlubnej kampanii.
W reprezentacyjnym nocnym lokalu powiatowego Rzeszowa, o promiennej nazwie
„Jutrzenka”, przy parkiecie oświetlonym przyciemnionymi tandetnie żarówkami
oficerowie miejscowych garnizonów topili w kieliszkach beznadziejną nudę u boku
fordanserek o wyskubanych brwiach.
W Rzeszowie podczas okupacji po raz pierwszy w życiu pracowałam. Byłam czymś w
rodzaju posługaczki na sali operacyjnej i opatrunkowej w szpitalu powszechnym
(tak się wtedy nazywał szpital powiatowy) i pełniłam tam nocne dyżury. W
Rzeszowie zetknęłam się bliżej ze straszliwą tragedią Żydów, dręczonych
bestialsko przez hitlerowców, gdyż przed zagładą nieszczęsnych ofiar szpital
znajdował się w samym centrum dzielnicy żydowskiej biedoty.
Wszystko to posłużyło mi za tło mojej debiutanckiej powieści, pod tytułem
Niemiłosierni. Jednakże tu nie żywić
słabości do miejsca, gdzie po raz pierwszy, jedyny, niepowtarzalny przeżywało
się sprawy śmieszne i głęboko tragiczne, gdzie odkrywało się rzeczy, o których
nie miało się zielonego pojęcia, gdzie stykało się z podłością nie do uwierzenia
obok wzniosłości, którą także trudno sobie wyobrazić, gdzie doznawało się
wstrząsów, kształtujących osobowość będącą dopiero w stanie formowania.
Ale wtedy, w latach przedwojennych, doktor K., konsyliarz wszech nauk
lekarskich, zwykł był mawiać: „Rzeszów to preria, panie dziejku, preria i
pampasy”. Powtarzał tą opinię za każdą swoją wizytą w domu moich rodziców, gdyż
leczył naszą rodzinę z wszelkich dolegliwości, od dziecinnych wietrznych osp,
odr, obżarstw powielkanocnych po poważniejsze choroby mojej matki, bo ojciec nie
chorował nigdy.
Obecnie powiatowa preria stała się miastem wojewódzkim z nowoczesnymi arteriami
przelotowymi, neonowym oświetleniem, komunikacją autobusową, trzema stadionami
sportowymi, basenem kąpielowo – pływackim, różnymi „Kosmosami” i „Relaksami” w
miejsce baru śniadaniowego „u Rudego”, gdzie niegdyś wstępowało się na ucztę w
postaci sałatki włoskiej, nie znanej na wsi.
Znikły stare rudery, mnożą się nowoczesne domy i osiedla. I choć Niemcy zaorali
kirkut, znajdujący się w miejscu niecodziennym, bo prawie w samym środku miasta,
odbudowano pieczołowicie dwie stojące w pobliżu siebie synagogi. Jedna, mała,
wzniesiona w latach 1705 – 1710, spalona w trzydziestym dziewiątym roku, mieści
teraz archiwum. Druga, duża, zwana nowomiejską, zbudowana na przełomie XVII i
XVIII wieku, zburzona w czasie okupacji przez najeźdźców, przeobrażona została
obecnie na coś w rodzaju ośrodka plastycznego.
Zresztą po przybyciu do Rzeszowa już dworzec wywarł na mnie nie oczekiwane
wrażenie. Nie chodzi mi tym razem o bufet z Franiem – Herkulesem, ale o
nowoczesność tego obiektu i obyczaje jak diametralnie różne od tego, co
pamiętałam z przeszłości i co znam z dworców miast nawet większych od Rzeszowa.
Naprzód po opuszczeniu przez podróżnych wagonów, przypomniano nam uprzejmie
przez megafony, abyśmy sprawdzili, czy nie zostawiliśmy w przedziałach teczek,
odzieży, pakunków, parasoli lub innych przedmiotów. Następnie zwrócono się z
łagodnym apelem o przestrzeganie czystości, o wyrzucanie papierków i ogarków do
koszy, ponieważ czystość to oznaka kultury. I jeszcze przeproszono nas
arcygrzecznie, nie bełkotem, ale poprawną dykcją za to, że pociąg ze Szczecina
spóźni się o piętnaście minut. Wreszcie znalazłam się na samym dworcu,
przestronnym, jasnym, o nowoczesnej, estetycznej konstrukcji, niezbyt wielkim,
ale bardzo funkcjonalnym. Dawniej na tym samym miejscu stało odwiecznie,
nieforemne i straszliwe brudne gmaszysko, pamiętające czasy Franza – Josepha, ze
ścianami aż lepkimi od kurzu i kontaktów z tłumokami wielu pokoleń. Nic
dziwnego, że uległam na moment złudzeniu, iż imponujący zegar neonowy wieńczący
szczyt dworcowego budynku obwieszcza na dwie strony świata nie tylko minuty i
godziny, ale także lata. Zaskoczyły mnie też automaty telefoniczne na postojach
taksówek. Przechodziłam późnym wieczorem placem farnym, gdzie kiedyś wznosił się
pomnik Lisa – Kuli, a tu coś brzęczy i brzęczy. Zaintrygowana odkryłam na słupku
automat służący do przywoływania taksówek. Wprawdzie, prawdopodobnie z powodu
święta i późnej godziny, taksówki na około na lekarstwo, ale co Europa to
Europa!
Ktoś z czytający te zdania mógłby wykpić mnie bezlitośnie jako parafiankę, co to
nigdy w większym mieście nie była i rozdziawia gębę na widok zwyczajnych
ulepszeń technicznych czy budownictwa stosowanego w całym naszym kraju. Otóż
piszę o tym wszystkim, aby wyrazić choć się zna – jak ja – siedem stolic Europy,
a Polskę zjeździło się wzdłuż i wszerz, nigdzie zauważone kontrasty miedzy
dawnym a obecnym nie uderzają z taką ostrością i siłą jak właśnie w stronach
rodzinnych.
W pobliżu owego „brzęczka” koło kościoła farnego wspomniałam z rozrzewnieniem
nieliczne rozklekotane dryndy rzeszowskie z pejsatymi dorożkami drzemiącymi na
kozłach, ciągnione z trudem – o ile tylko trafił się bezcenny klient – przez
szkapy, na które nie połakomiłby się nawet Cygan.
Taksówkami jeździ się teraz po Rzeszowie, ale choć wielu ulicom zmieniono nazwy,
dopytać się o te nowe można przeważnie u młodzieży szkolnej. Starsi mówią po
dawnemu, prastarymi określeniami: „na Czekaju”, „ku Staroniwie”.
Mieszkałam w Rzeszowie na siódmym piętrze hotelu, w jednym z domów dość licznych
tutaj obecnie, z windą oczywiście, centralnym ogrzewaniem, bieżącą wodą w
pokoju. Ale kiedy po północy podeszłam do okna, usłyszałam pierwsze pianie
kogutów, swojskie i przeszywające zarazem, budzące w sercu niespokojną tęsknotę
za czymś nieokreślonym.
Aż w upalny lipcowy poranek ruszyłam do mojej wsi rodzinnej mocno roztrzęsionym
wagonem osobowego pociągu. Od stacyjki miniaturowej tak samo jak niegdyś
podeszłam do czegoś w rodzaju baru na miejscu dawnej karczmy żydowskiej,
nazywanej – o ile dobrze pamiętam – „po schodkach u zezowatego Zelmana”. Tutaj
za mojego dzieciństwa odbywały się wesela chłopskie, te najhuczniejsze,
najbogatszych we wsi, których stać było a wynajęcie sali obszerniejszej niż
wnętrza ich domów. Mojej matce mojej udawało się wykręcać od zaproszeń pod
pretekstem złego stanu zdrowia. Ojcu nie wypadało odmową narażać się na
śmiertelną obrazę, choć uroczystości traktował jako swoisty odpust boży.
Alkoholu nie pijał nigdy, nawet na polowaniach, a w czasie wesela haniebną
obelgą dla gospodarza byłoby odmawianie wychylania kieliszków.
Jeśli mu się udawało, wylewał ukradkiem zawartość szklanki pod stół, jednak tak
zupełnie nie umoczyć ust było niemożliwością. Mój ojciec nie zwykł był też jadać
obficie, więc do desperacji doprowadzał go niesamowity galimatias potraw. Po
schabie częstowano słodkim ciastem, po kurach krwawą kiszką, kompot poprzedzał
studzieninę, a większość przysmaków ociekała tłuszczem. Oprócz kryjącego
przerażenie „pana dziedzica” wszyscy byli zadowoleni, a najbardziej my, dzieci.
Zachwycały nas dania, których nie serwowano do „pierwszego stołu” we dworze,
uszczęśliwiał zgiełk, przekpinki, choć często nie pojmowaliśmy ich trywialności,
frywolne, piskliwe lub zachrypnięte śpiewki, za ogół fałszywa, ale za to
ogłuszająca gra muzykantów, nawet ciasnota i zaduch.
Chętnie widzieliśmy także i bijatyki, ale mój ojciec wychodził z założenia, że
kiedy goście weselni zaczynają się obejmować, ściskać i wymieniać między sobą
pochlebstwa, należy czym prędzej się wycofać, bo zaraz rozpęta się bójka.
Popędzani przez naszego rodzica, wychodziliśmy z marudnym ociąganiem, żałośnie,
zostawiając za sobą dygocącą w posadach i buchającą parą oddechów karczmę, w
której – jak dotychczas – według opinii gospodarzy „bawiono się grzecznie”.
Dziś „u Zelmana po schodkach” to dość obskurna izba z szynkwasem. Można dostać
piwo i „pasztetkę”, budzącą lekki dreszczyk grozy. W kącie lokalu wesoła od rana
grupa biesiadników raczy się czymś mocniejszym, nalewanym z kieszonkowych
rezerwuarków. Cierpiąc nad „pasztetką” dopytuję się gospodarza bufetu, jak
trafić do domu Hanki, dawnej kucharki we dworze moich rodziców, ulubienicy mojej
matki. Gospodarz rozpoznaje mnie od razu, cedzi słowa nieufnie. Nie pamiętam go,
podobnie zresztą jak wielu osób spotkanych potem. Po prostu w latach względnej
dojrzałości rzadko już tutaj przebywałam. Poza tym rodzina dziedziców była we
wsi jedna, a chłopskich bez liku. No i postarzeliśmy się wszyscy.
Obecni w bufecie rządzą mi, nie bez dumy abym jechała autobusem. Dawniej nie
było tu regularnej linii autobusowej. Niegdyś wprawdzie kursował na tej trasie
antyczny autobus prywatny, ówczesny szczyt techniki. To pudło, brzęczące
żelastwem niczym ministranci dzwonkami, zdolne było wywoływać niejedno
wzruszenie, gdyż nigdy nie dało się przewidzieć, kiedy pojawi się zza zakrętu i
gdzie się zatrzyma. O nieregularności kursu tego wehikułu świadczy choćby fakt,
iż mój ojciec wynajął go na przyjazd do Rzeszowa, kiedy razem z matką wracali
razem z podróży po Francji, a my mieliśmy ich witać na dworcu. Wkrótce potem ta
szumna linia autobusowa zbankrutowała z braku opłacalności. Nie mogli być
kandydatami na pasażerów mieszkańcy
wsi, którzy buty na plecach nosili, aby oszczędzać podeszwy.
Teraz mimo namów nie zamierzam jechać PKS-em, gdyż chciałabym idąc piechotą
dokładnie sobie wszystko obejrzeć.
Szosa, na której wyboje tyle się kiedyś wyrzekało, tyle naklął szofer mego ojca,
nazywany przez nas „Poniekąd”, bo kończył tym słowem każde zdanie, jest obecnie
porządnie wyasfaltowana. Ale nie pomyślano jej widocznie na wprost, gdyż stała
się już o wiele za wąska. Na trasie ku Jasłu, krośnieńskiemu zagłębiu i ku
Bieszczadom samochody pędzą jeden za drugim w obie strony, raz po raz trzeba
schodzić na pobocze lub po prostu do rowu, aby nie zostać niekiereszowaną tutaj,
w stronach ojczystych, a nie na zebrowatych pasach którejś ze stołecznych
magistrali. Gdzie te czasy, gdy chłopi na widok ojcowskiego fiata czy później
chevroleta zeskakiwali w rozpędzie z wozów, aby koniowi zasłaniać czapką ślepie,
bo mógłby się zlęknąć?
Po obu stronach szosy obejścia niby te same, ale sporo wśród nich niedawno
odnowiono. Większych zmian jednak nie widać, bo sama Babica zawsze uchodziła za
wieś stosunkowo zamożną, w przeciwieństwie do kłócącej nędzy sąsiednich wygonów
i przylasków.
Wszędzie ugania dużo dzieci nad podziw dorodnych, dobrze odżywionych i nieźle
odzianych, choć to dzień powszedni. Ludzie przyglądają mi się więcej niż
natarczywie, niektórzy dopytują się, czy to jestem ja, czy moja siostra,
używając przy tym naszych zdrobniałych imion z dzieciństwa. Staruszki zwracają
się do mnie przez „ty”. Jest to zaskakujące i raczej przyjemne, bo w moim wieku
rzadko już trafiają się osoby, które jednostronnie mówią do mnie po imieniu.
– Ano – zagaduje mnie chytrze nierozpoznany przeze mnie człeczyna w kłapciastym
kapeluszu, dźwigający mozolnie ogromny wiklinowy kosz z porzeczkami – tośwa
przyjechali pewnikiem pałac odbierać.
– Jak to? – obruszam się
speszona. – Co wam też do głowy strzeliło.
– Toć amnestyję
ogłoszono na dwudziestopięciolecie, to i dwory mogą wracać dziedzicom –
odpowiada z niewzruszonym spokojem wsiowy roztropek.
Docieram w końcu do domu Hanki, blisko Wisłoka, na ziemi, którą otrzymała z
majątku moich rodziców,
rozparcelowanego na podstawie dekretu o reformie rolnej. Domek jest murowany,
solidnie kryty, zelektryfikowany, zewnątrz i wewnątrz wyglądający bardzo
porządnie. Pamiętam, że Hanka za czasów jej służby we dworze zajmowała niewielką
stancję bez sprzętów w budynku, gdzie oprócz mieszkań służącego, drobiarki,
kucharki, czeladzi, mieściła się stelmacharnia i mleczarnia z centryfugą. Okno
pokoiku Hanki wynosiło na podwórze, w pobliże fetorów z obory, chlewów i
gnojowiska, a tylu budynku kłębiły
się gęste krzaki leszczyny, ulubione miejsce zabaw dzieciarni. Do tego budynku
nie lubiło się wchodzić, gdyż korytarz przecinający go wzdłuż był paskudnie
wilgotny i cuchnący ohydnie kurzym łajnem.
Hanka jest w polu przy robocie, ale zawiadomiona o moich odwiedzinach przybiegła
w dyrdy, niesłychanie ucieszona. Po powitalnych uściskach pytam, jak się do niej
zwracać, pamiętając zajście sprzed lat. Jako gimnazjalistka chadzałam już wtedy
w Krakowie na wiece socjalistyczne i przy którymś przyjeździe do domu rodziców
doszłam do wniosku, że zwracanie się przez „ty” do kucharki uchybia jej czci. O
mało wtedy nie oberwałam trzepaczką do ubijania piany, tak się Hanka rozeźliła,
kiedy realizując swój szlachetny zamiar, odezwałam się do niej przez „pani”.
Zwymyślała mnie w świętym oburzeniu twierdząc, że chcę ją obrazić i złośliwie
„zrobić na despekt”. Teraz Hanka powiada, żeby było po dawnemu, i całuje mnie w
ramię niczym kiedyś mój ojciec kanonika. Mówimy więc sobie po imieniu.
Potężna niegdyś nabita w sobie niewiasta wyschła bardzo, pochyliła się, bo „coś
jej w krzyże wlazło”. Nadal pracuje jednak przy gospodarstwie i w polu.
Chciałabym, aby opowiedziała, jak im się żyje, ale ona nawraca uporczywie do
dawnych czasów. Królowała wtedy w ogromnej kuchni jako osoba niezmiernie ważna.
Kiedyś dziewczyna podkuchenna z ubogiej chałupy na górze za lasem, pomagała
kucharzowi, aż obdarzona niepospolitymi talentami, objęła potem jego miejsce,
wsławiając na całą okolicę babicki dwór przysmakami nad przysmaki, delicjami nad
delicje. Stanowiła przedmiot dumy mojej matki, wyrafinowanej smakoszki, z którą
zresztą pozostawała w zażyłości bliższej niż reszta służby. Nie tak, jak w
niektórych dworach, gdzie kwestią prestiżową było zatrudnianie kucharza, nie
kucharki. Mój ojciec zaśmiewał się z właścicieli pewnego dworu w sąsiedztwie,
gdzie, kiedy goszczono kogoś, lokajczyk miał polecone gwizdać w kuchni, aby
pozorować tam rządy rzekomego mistrza patelni, a nie – jak było naprawdę –
mistrzyni.
Po dziś dzień Hanka pamięta ulubione dania każdego z nas, wówczas dzieci, i te,
których nie lubiliśmy, choć teraz już od dawna jem je bez szemrania. Moja matka
wychodziła z założenia, że każdy człowiek może mieć wrodzoną idiosynkrazję do
jakiegoś określonego jadła. Tak więc, choć każde z dzieci musiało zjeść
wszystko, co podawano, wolno było mieć jakąś jedną jedyną, ściśle określoną nie
lubianą potrawę. Gdy się ukazywała na półmisku, młodociana osoba otrzymywała
„osóbkę”.
Moja siostra, najprzemyślniejsza z nas trojga, zmieniała sobie od czasu do czasu
dania, do których czuła rzekomo nieprzeparty wstręt. Natomiast brat upraszczał
sobie sprawę, pytając nas przez zaczerpnięciem z półmiska, czy on to lubi. Hanka
wypomina także menu naszych imieninowych dni, kiedy raz do roku każde mogło
sobie zadysponować obiad według własnych upodobań.
Jednak o teraźniejszości Hanka nie kwapi się mówić. Mieszka i pracuje z miłą i
robotną córką, którą pamiętam jako malutką dziewczynkę, z udanym zięciem, z
mężem, „który jaki był, taki został”, czyli nie zmienił się na lepsze, i z
prześliczną rezolutną wnuczką, świeżo upieczoną maturzystką, wybierającą się do
pomaturalnej szkoły pielęgniarskiej. Dlaczego Hanka nie rozgaduje się na te
tematy? Może wydaje jej się, iż rozwodzenie się o gospodarowaniu
na dawnej ziemi moich
rodziców zrobiłoby mi przykrość? A możliwe, że choć świadomie nie żałuje
„pańskich czasów”, ma przecież własny grunt i solidny domek, jakiś tam kolec
tkwi w jej sercu. Bo wtedy we dworze była kimś jedynym w swoim otoczeniu, ważną
personą, na którą zazdrośnicy nawet pisali nieortograficzne anonimy do mojej
matki. Teraz Hanka pracuje ciężko i pospolicie jak wszyscy.
Nagle w obejście Hanki trafiają nowi goście. To nadeszli biesiadnicy z kąta sali
baru przy stacji. Okazuje się, że rozpoznali moją osobę i przyszli w ślad za mną
podjąć wódką zza pazuchy. W tych chłopach w sile wieku, o mocno już
przerzedzonych czuprynach i statecznym wyglądzie ojców rodzin, nigdy
bym się nie domyśliła buńczucznych chłopaków z włosami zawadiacko
spadającymi na oczy, pierwszych zabijaków na dożynkach i festynach. Można by się
poczuć pięćdziesięcioletnią młódką, do której swaci przybyli, aby zaklepać
interes. Jeden z nich to syn gajowego mojego ojca, a raczej leśnego, jak się w
tych okolicach mawiało. Ojca, dla którego las był oczkiem w głowie, z leśnym
łączyły specjalne więzy. Nie wiadomo zresztą dlaczego, gajowy jako jedyny ze
służby dworskiej zwracał się do ojca nie „jaśnie panie”, ale przez „wy”.
Żartowano u nas w domu, że ojciec
bywa z leśnym sam na sam, mówią sobie po imieniu.
Inny z synów leśnego, znany paliwoda i zawadiaka, wsławił się pewną bójką na
odpuście. Nadział wtedy na głowę garnek w charakterze hełmu, tylko że aż po
brodę, i dźgał nożem po omacku na prawo i lewo w ciżbie walczących. Zostały mu
po tym wyczynie imponujące szramy na karku, tam gdzie blachy garnka nie
starczyło, pamiątki po ciosach przeciwników.
Dziś ów kawaler z fantazją jest wzorowym nadleśniczym gdzieś w okolicach Nowego
Sącza.
Rozmowa toczy się swobodnie, jak to przy poczęstunku, i tylko ja, ku własnemu
zniecierpliwieniu, jestem z całego towarzystwa jedyną skrępowaną. Bo też teraz,
jak obawiałam się i jak się będzie powtarzało we wszystkich rozmowach w Babicy,
przewija się jeden i ten sam motyw. Wzmianki szczere lub mniej szczere,
napomknienia nabrzmiałe ciekawością, współczuciem, czasem z odcieniem
prowokacji. Że władze powinny choć część „pałacu” oddać do dyspozycji „młodych”
Jarochowskich albo choćby zafundować im mieszkanie w Babicy. Trudno dociec, ile
jest w tych sugestiach niekłamanej życzliwości, a ile pewnego rodzaju żądzy
sensacji, byleby się coś działo. W każdym razie nie ma absolutnie sposobu
komukolwiek wytłumaczyć, że dla mnie osobiście posiadanie udziału w budynku o
ponad chyba dwudziestu pokojach i pomieszczeniach było by ciężarem nie do
udźwignięcia, wcale do tego nie dążę i nigdy mnie ta sprawa nie obchodziła. Niby
to potakują, zgadzają się uprzejmie, ale w oczach czai się nieufność czy nawet
tajona nagana. Po prostu niedowierzają, węszą jakiś podstęp.
Jakże nie domagać się po sprawiedliwości zwrotu ojcowizny? Nawet to jakoś nie
przystoi, świadczy o braku honorowości lub jakichś tajemniczych zamysłach, albo
o bojaźni przed prawowaniem się z władzami. Co innego ziemia. Ta jest ich na
zawsze, więc mówią o tym jawnie i bez ceregieli. Ale dom i choćby kawałek ogrodu
należałby się potomstwu dziedziców.
Przypuszczam, że za tymi opiniami i delikatnymi perswazjami kryje się także
chłopska przekora. Chętnie dokuczyliby przy okazji „władzy”, która tłoczy ich
niemałymi podatkami i obowiązkowymi dostawami.
Rzecz oczywista, nikomu nikogo nie udaje się przekonać i żegnamy się ze sobą
serdecznie, choć oni czują się z pewnością rozczarowani, a ja nieco
przygnębiona.
W kierunku dworu podprowadza mnie przemiła wnuczka Hanki, która z młodzieńczym,
niefałszowanym zapałem i wrodzoną chyba uczynnością chce mi towarzyszyć przez
cały czas. Dla niej nie jestem już córką dziedziców, ale literatką z Warszawy.
Jednak wolę odbyć to wszystko samotnie. Oczywiście każde drzewo, budynek, nawet
tor kolejowy, nad którym przechodzi most, szumnie nazywany tunelem, wydają się
mniejsze, niż pozostały w pamięci. Folwark przemieniono w ogromną tuczarnię świń
na eksport. Nawet stary spichlerz, do którego klucz dzierżył jedynie i wyłącznie
mój ojciec, masywny budynek z sygnaturką na dachu, oznajmiający niegdyś
południową przerwę robocie, odrestaurowano jako magazyn paszy dla nierogacizny.
Miejscowi mówią o tej tuczarni jakoś niechętnie. Prawdopodobnie jej istnienie
powoduje jakieś urazy, które się wyczuwa, ale przyczyn nie sposób dociec. Może
zbyt mało ludzi ze wsi przyjmują tam do pracy, może ma się do czynienia ze
zwykłą zawiścią posiadacza kilku świń do gospodarstwa, gdzie hoduje się ich
ponad pięćset?
Park wokół dworu jest tak zapuszczony, że aż serce ściska. Co prawda pozostały
„najważniejsze” drzewa. Więc stary kasztan, najlepsze miejsce do zabawy w „wyklupankę”,
pod którym jesienią zbierało się wiklinowe koszyki kasztany na zimową karmę dla
sarn w lesie. I spięta żelaznymi klamrami wielowiekowa lipa, w której cieniu
przy śniadaniach letnią porą wylewałam morza łez do filiżanki stygnącego mleka,
bo nie wolno było wstać, póki się nie wypiło, a ja nie cierpiałam gotowanego
mleka. Potem w obszernym wnętrzu lipy stelmach sporządził nam coś w rodzaju
ławeczek, gdzie bawiliśmy się niestrudzenie wrzeszcząc w zdobywanie Zbaraża lub
obrony Częstochowy.
Natomiast z lipek, które sadził mój ojciec na szczęście każdego dziecka, gdy
skończyło trzy lata, aby rosło zdrowo jak to drzewko, istnieje tylko drzewo mego
brata, krzepkie, wysokie i tak rozrośnięte, że można by się było wspinać po jego
gałęziach aż do samej góry. Śladu nie zostało z półkolistego podjazdu przed
domem, kortu tenisowego, trawników, klombów i rabat z kwiatami, o które tak
czule troszczyli się ogrodnicy, ogródka róż i ogródka skalnego. Starannie
strzyżone żywopłoty przemieniły się w zmierzwione chaszcze, zamiast gracowanych
pieczołowicie ścieżek widać gdzieniegdzie jakieś osobliwie asfaltowane pasma.
Cały front domu moich rodziców przesłonięty jest bezsensownie rozbuchanymi do
niemożliwości krzewami białego bzu, które sięgają aż po dach werandy. Znikły
bezpowrotnie piękne widoki perspektywiczne na pętlę Wisłoka i dalszą okolicę.
Nie sposób dotrzeć nawet do swego rodzaju galerii na wzniesieniu, skąd
rozpościerały się urocze pejzaże. A jeśli nawet istnieją jej szczątki, dostępu
do nich broni gąszcz drzew i krzaków, potarganych, rosnących bez ładu i składu.
Często się zastanawiałam, bez żadnego związku z moją przeszłością, ale i tak
nadaremnie, jak można było dopuścić do takiego zmarnotrawienia jakże wdzięcznych
elementów typowych pejzaży naszego kraju, jakimi były parki wokół pałaców i
dworków?
Prawda, w babickim dworze była najpierw szkoła milicyjna, a stróżowie
bezpieczeństwa ważniejsze mają kłopoty na głowie niż cackanie się z
pielęgnowaniem ogrodowych uroków. Ale potem przemieniono dwór na ośrodek
wczasowy dla milicjantów i ich rodzin, a teraz ma tu być internat dla młodzieży.
Dlaczego więc młodzież niemiałaby sobie kształcić smaku estetycznym otoczeniem?
Przecież z parkiem jest podobnie jak z dobrze utrzymanym mieszkaniem. Raz
doprowadzony do ładu, nie wymaga nadmiernych zachodów.
Sam dawny dwór jest pokryty nową dachówką, w oknach na parterze
przerażają masywne kraty, ciężkie jak bramy budynków warszawskiego MDM-u,
żelazne pręty, tak obce architekturze tego domu. Nie ma balkonów na piętrach
bocznych skrzydeł, odpadły być może same albo może komuś zawadzały. Zarósł
niemożliwie chwastami taras w tyle domu, gdzie tak rozkosznie było się opalać
wśród skrzynek z kwitnącymi kwiatami, pachnącymi do zawrotu głowy.
Wchodzę do wnętrza domu kuchennym wejściem, bynajmniej nie w znaczeniu
symbolicznym, ale wszystkie inne drzwi są zamknięte na głucho. Po schodach
docieram do sypialni moich rodziców, dużego pokoju gdzie prawdopodobnie zostałam
poczęta i gdzie umarła moja matka. Wygląda tu jak na biwaku, dopiero co rozbitym
lub właśnie się zwijającym. Mnóstwo przedmiotów porozrzucanych w najmniej
spodziewanych miejscach, nieład sprzętów i luźno leżącej odzieży.
Przyjmują mnie gościnnie herbatą bardzo młody kierownik przyszłego internatu i
jego żona, w przededniu urodzenia pierwszego dziecka. Nazwisko mojej rodziny
może obiło im się o uszy, ale echem błahym, zupełnie nieważnym. Są tu nowi,
pochłonięci swymi sprawami. Rozmawiamy o niczym ze zdawkową uprzejmością. Dziwię
się, że umieszczona obok dawnej sypialni rodziców łazienka, kiedyś przestronna i
wyjątkowa, jak na ziemiańskie obyczaje nowocześnie wyposażona, znajduje się w
zupełnej ruinie. I dlaczego, skoro dom był skanalizowany, z wodą bieżącą, dwoma
łazienkami i czterema ustronnymi miejscami, wszystkie te fanaberie cywilizacyjne
zastąpiono prymitywną latryną w krzakach? Kierownika niewiele to interesuje,
przytakuje tylko, że istotnie obok mogła być łazienka, ze ścian wystają jakieś
rury. Dalej kierownik ubolewa bez blagi, że nie może mi pokazać nic z wnętrza
domu, bo jeszcze nie ma kluczy. Zaglądam więc tylko przez brudne okna parteru i
stwierdzam, że dwa salony i bibliotekę połączono w jakąś ogromniastą salę,
wyglądającą na wspólną sypialnię. Jeszcze daremnie szukam w najcenniejszym
miejscu ogrodu śladu po lodowni, gdzie zimą zwożono lód z Wisłoka, przechowywany
potem we głęboko wkopanych w ziemię murach aż do następnych mrozów. Ojciec mój
zwykł był mawiać, iż szczęście małżeńskie obywatela ziemskiego zależy od
lodowni. Skoro bowiem pani domu ciepłą porą nie ma gdzie przechowywać produktów,
w domu panuje piekło. Minęło szczęście
małżeńskie, minęła lodownia zamieniona nie wiadomo dlaczego w pryzmę głazów.
Może blacha na dachu budyneczku była komuś potrzebna? Na miejscu sadu,
inspektów, szparagarni, pasieki, dwóch oranżerii, plantacji truskawek rozciągają
się rzędy prywatnych działek warzywniczych.
Tuż nad Wisłokiem, na skrawku wyskubanej łączki wśród wikliny pozdrawia mnie,
jakbyśmy się widzieli wczoraj, mniej więcej mój rówieśnik, bosonogi, w
kaszkiecie. Pasie krowy trzymając końce łańcuchów. Pod wieczór niespokojnie
oganiają się od gzów, szarpiąc to w tę, to w tamtą stronę. Stojąc naprzeciwko
siebie poruszamy się do taktu tego dziwnego kontredansa, któremu rytm nadają
niecierpliwie ruchy wielkookich bydlątek. Obserwując przebiegle moją reakcję,
człowieczek w kaszkiecie powiadamia niby obojętnie, że figura Matki Boskiej w
parku miała być zniszczona. Wzniesiono ją z polecenia mojego ojca na sztucznej
wysepce, okolonej stawkiem. Bo moi rodzice cztery lata po ślubie nie mieli
dzieci, co w bogobojnym stadle ziemiańskim uważane było za ciężkie nieszczęście.
Więc ojciec ślubował, że jeśli urodzi mu się potomek, postawi w ogrodzie
własnymi rękami figurę Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia. Rzeczywiście, kiedy
urodziła się moja siostra, ojciec podobno podawał
kamienie murarzom przy wznoszeniu podmurowania figury.
Zdaje się, że rozczarowałam mego rozmówcę nie okazując spodziewanego oburzenia
wobec zamachu na figurę, choć usiłował mnie podbechtywać żarliwymi wywodami, iż
obiekt ten to… zabytek, który powinien podlegać ochronie konserwatora.
Straciłabym resztę wątpliwego szacunku w oczach tego dorosłego obrońcy zabytków,
gdyby wiedział, że figura, której los niewiele mnie wzruszył, jest mi akurat
bliska przez pewne pisarskie przeżycie. Bowiem występuje ona w ważnym epizodzie
mojej powieści Dziadowska miłość.
Swoją drogą – myślałam – co komu wadził ów w piaskowcu wykonany wizerunek
niepokalanie poczętej, według Nowego Testamentu, przydeptującej także w wielu
przydrożnych kapliczkach delikatną stópką główkę węża, szczerzącego zęby obok
jabłka, i muskającej rąbkiem skamieniałej szaty sierp księżyca odwrócony do góry
rogami.
Ta tutaj oparła się w końcu zakusom
jakiś nadgorliwców, ale została wysiedlona poza obręb parku, oddzielona od niego
ogrodzeniem z drucianej siatki, okalającym całą posiadłość. Dawniej żadnego
ogrodzenia tu nie było, bo i tak nikt by nie śmiał wejść do pańskiego ogrodu.
Gdy idę na przełaj między polami, zmierzając na stację, wychodzi mi naprzeciw
niemłoda kobieta kołysząca w wózku dzieciaka, z kilkorgiem starszych przy
spódnicy. To właśnie córka karbownika, której zupełnie sobie nie przypominam,
choć pamiętam doskonale jej wąsatego ojca, bardzo szanowanego przez moją matkę
za rozum i prawość. Musiała już słyszeć o moim przybyciu. Wiadomo, po wsi każda
wieść przelatuje jak sekret. Mówi do mnie „Marysiu”, jak nikt nigdy i nigdzie, a
ja po raz niewiadomo który tego dnia kłopoczę się nad formą zwracania się do tej
mile mnie przyjmującej kobiety. Trudno mówić ni z tego, ni z owego po imieniu,
którego notabene nie znam, do babki czworga wnucząt. „Pani” zbyt po miejsku, nie
uchodzi. Decyduję się wiec na nieokreślone „wy”.
Gospodyni pyta mnie na wpół żartem, czy nie wiem, gdzie się znajduję. Pojęcia
zielonego nie mam, nie widzę nic znajomego wśród rozchybotanego zboża i zagonów
naokoło. Kobieta informuje mnie z powagą, że jesteśmy na Wilkówce, dawniejszym
pastwisku, gdzie pod dębami zbierało się dziko rosnące pieczarki. Łąka została
rozparcelowana i jest uprawiana od lat. Nigdy bym nie poznała. Gospodyni słyszeć
nie chce o moim wyjeździe. Postanawia za mnie, że zanocuję u nich, bo miejsca
jest dość – jak zapewnia z podejrzaną skromnością. Okazuje się, że jej dom,
niedawno wybudowany to prawdziwa willa. Kilka pokoi, posadzki, łazienka, woda
bieżąca, lśniące politurą meble. Projektuje się założenie centralnego ogrzewania
jeszcze przed zimą. W jadalni okazały telewizor ustawiony jest na tle świętych
obrazów – oleodruków. Po parkietach chodzą zresztą wszyscy boso, chyba nie
dlatego, aby ich nie niszczyć, tylko przy gospodarstwie latem przeważnie pracuje
się na bosaka. Muszę jeszcze obejrzeć inwentarz, krowy, konie i świniaki, siląc
się na niby to inteligentne uwagi fachowca, choć czuję się jak tabaka w rogu. I
gospodyni oprowadza mnie wszędzie skrupulatnie, niczym się pozornie nie
chlubiąc, ale czuje się w niej ten sam odcień satysfakcji, z którym mój ojciec
pokazywał interesującym się rolnictwem gościom oborę wzorowo prowadzoną, konie
specjalnie udane czy konkursowe egzemplarze buraków cukrowych wielkości prawie
noworodka.
Morgi z parcelacji były dopiero zalążkiem dostatku mojej gospodyni. Główny skład
gotówki wniósł ojciec rodziny, który przez trzydzieści kilka lat ciężko pracował
w Stanach Zjednoczonych. Wrócił trzy lata temu, schorowany i nienadający się za
Oceanem do pracy, ale z przyznaną w dolarach emeryturą. Przez grubo ponad ćwierć
wieku nie widział swojej rodziny. Z synów witających go w gdyńskim porcie nie
poznał jednego, którego zostawił chłopczyną w krótkich porciętach, a zastał
prawie łysym ojcem trojga dzieci. Trudno się zresztą czegokolwiek dowiedzieć od
głowy i dobroczyńcy rodziny. Jest wyjątkowo małomówny, jakby zatopiony głęboko w
jakichś sobie tylko wiadomych myślach czy wewnętrznych doznaniach. Ogląda
programy telewizji, przechadza się po obejściu z wnukiem w ramionach, powolny,
zadumany, jakby nieobecny. Bardziej niż gospodarza przypomina letnika na urlopie
albo rekonwalescenta, steranego życiem i przebywającego w jakimś zupełnie innym
świecie.
Za to cała rodzina pracuje ciężko, od żony po syna i synową, rodem nie z tej
wsi, ale z tej samej parafii – ma to w obyczajach wsiowych znaczenie – wyjątkowo
ładnej, szczuplutkiej czarnulki, bardziej wyglądającą na ledwo dojrzałą
dziewczynę niż na matkę czworga dzieci.
Wszyscy skromnie się odżywiają, choć to przecież wyczerpujący siły okres żniw.
Na kolację kawa zbożowa, chleb, masło ser biały. Podobnie na śniadanie. Jajka i
mięso zachowuje się przede wszystkim dla dzieci. Ale ogromnie się na mnie
oburzyli, kiedy zobaczywszy, że baniak z maślanką ma być wylany świniom,
popełniam faux pas prosząc o kubek
tego specjału. Zamieszanie zrobiło się niepomierne. Że nie honor, że wstyd dla
nich i obraza. Ledwo ubłagałam o tę nieszczęsną maślankę, o którą w mieście tak
trudno, i tak mieli mi za złe tę
zachciankę.
Rozmawialiśmy do późna, głównie z gospodynią i jej synem. Właściwie przede
wszystkim mówili oni, zadając pytania o niepohamowanej ciekawości, z trudem
maskowaną obyczajnością. Raz po raz stwierdzałam nie bez zdumienia, że ci
ludzie, bytujący kiedyś właściwie tylko obok dworu, znają szczegóły życia mojej
bliższej i dalszej rodziny, przyjaciół, gości, oficjalistów i rezydentów lepiej
niż ja sama, do której świadomości kiedyś to wszystko nie dochodziło albo
zdołało się ulotnić z pamięci.
I znowu zaczęły się powtarzać aluzje do powrotu w te strony, bo „należy mi się
to”. Bezskutecznie perswadowaliśmy sobie nawzajem każdy co innego i czułam, że
moje podejście do tej sprawy obniża
jaki taki wynikły z racji pochodzenia szacunek do mnie, budzi politowanie.
Spałam tej nocy na miejskim tapczanie pod wspaniałą atłasową kołdrą, jakich
niebywało nawet we dworze. Za oknem nawoływały się przepiórki, koncertowały z
przejmującą wytrwałością świerszcze, płynęła woń koniczyny, mięty, jakichś ziół
nadrzecznych, rumianku, najczarowniejszy i jedyny aromat mojej ojczyzny.
Rankiem przed pożegnaniem zaproponowano mi delikatnie, że mogłabym trochę u nich
pobyć, skoro w mieście tyle hałasu i kurzu. Pomieszkać choćby do moich imienin.
Do imienin… Od mnóstwa lat nic dla mnie nie znaczy ten wrześniowy dzień mojej
chrzestnej patronki, Matki Boskiej Siewnej. Moim krajanom wrył się on w pamięć
pewno i dlatego, że był czczony we dworze strzelaniem z batów. W tym dniu
obchodziła przede wszystkim imieniny moja matka i w czasie wystawnej kolacji dla
gości z całej okolicy fornale ustawieni przed frontem domu palili z biczysk.
Nikt, kto tego nie słyszał, nie może sobie wyobrazić, jakim przeszywającym,
rozdzierającym przestrzeń trzaskiem brzmią baty o rzemieniach specjalnie
długich, zwijanych i rozwijanych w powietrzu równocześnie. Przy tym huku palbę
rewolwerową można było przyrównać do bzykania komara i nie lada umiejętności
potrzeba, aby taki popis się udał.
Mój ojciec, dość nerwowy i wrażliwy słuchowo, nie cierpiał tych ogłuszających
wiwatów, ale chcąc nie chcąc musiał wychodzić na werandę z poczęstunkiem i
brzęczącą monetą.
*
* *
Opuszczam wieś, gdzie spędziłam
ważne lata swego życia, tym razem nie wypędzona przez capa, ale serdecznie
żegnana. Po myślach plącze mi się strofka piosenki:
Bo majątek zginie
i pałac popłynie,
a honor i sława
przy biednej dziewczynie.
Ano tak. Majątek nie zginął, ale rozdzielono go sprawiedliwie między ludzi, a
cześć przemieniła się w nieromantyczną tuczarnię świń. Pałac nie popłynął lecz
zabezpieczony szkaradnymi kratami tkwi mocno w ziemi, zasłonięty chabaziami
krzaków.
A czy honor i sława zostały przy
biednej dziewczynie, to już sprawa dosyć wątpliwa, która być może kiedyś się
rozstrzygnie, albo i nie. Ale nie żal mi niczego.
1970
Źródło:
Maria Jarochowska "Wyrok śmierci" - Wydawnictwo Literackie, Kraków (str. 71
-102)